Dlatego fakt, że drużyna nosząca dumnie na piersi logo Telekomunikacji Polskiej zakończy tegoroczne zmagania w przedziale miejsc od piątego do ósmego, nie zmienia opinii sprzed kilku tygodni, że trenerom i zawodniczkom należą się specjalne nagrody za postawę godną prawdziwych sportowców. Myślę, że władze Olsztyna i województwa będą o tym pamiętać, by choć w części zrekompensować trudy ligowych meczów, dyskomfort z powodu nie wywiązania się klubu z umów kontraktowych, a przede wszystkim uhonorować kolosalną ambicję dziewcząt i ich opiekunów którzy wbrew przeciwnościom losu, omal nie stali się sprawcami ogromnej sensacji.
Trenerzy Anatolij Bujalski i Tomasz Sztąberski widząc co się w klubie święci, już na początku kalendarzowego roku opracowali specjalną strategię, by w tak trudnych warunkach osiągnąć maksymalny wynik. Taktyka opierała się na trzech zasadniczych punktach. Po pierwsze trzeba było jak najszybciej zapewnić sobie lokatę w czołowej ósemce, co gwarantowało ligowy byt. Po drugie zgromadzić taki dorobek punktowy, który pozwoliłby na dobranie odpowiedniego przeciwnika w fazie play off. Po trzecie wreszcie w końcówce rundy zasadniczej oszczędnie gospodarować siłami by podstawowa piątka zawodniczek (rezerwowe wyraźnie odbiegają poziomem) osiągnęła optymalna formę fizyczną na spotkania ćwierćfinałowe.
Trzeba przyznać, że drużyna z żelazną konsekwencją realizowała postawione zadania. Kilka niespodziewanych na pozór porażek na finiszu fazy zasadniczej miało więc swoje przyczyny. Bujalski zachowywał spokój, w przeciwieństwie do niektórych dziennikarzy. Ci rozliczali zespół z mało znaczących potyczek, jakby zapominając, co w istocie jest najważniejsze. Porażka Łączności ze Ślęzą tak rozsierdziła trenera Polkowic, że na łamach „Przeglądu Sportowego” nie pozostawił na olsztyńskim Białorusinie suchej nitki. Uczynił to w sposób tak infantylny, nieelegancki zarazem, że w zasadzie tą wypowiedzią się ośmieszył.
W każdym razie podjazdowa wojna Łączności, bo taką strategię walki musiały przyjąć olsztynianki, okazała się na tyle skuteczna, że w najważniejszych meczach sezonu zmierzyliśmy się z Łódzkim Klubem Sportowym, który choć zajął trzecie miejsce w sezonie regularnym, to był jedyną ekipą z czołówki w zasięgu naszych dziewcząt. Potwierdził to później dramatyczny pięciomecz, ostatecznie wprawdzie przegrany, ale nie na skutek gorszych umiejętności sportowych, lecz zwyczajnego braku sił. Wróćmy w niedaleką przeszłość.
Do Łodzi, gdzie wyznaczono dwie pierwsze potyczki, olsztynianki nie jechały w roli faworytek. Przygotowały się w skromnych warunkach, bez zbędnego rozgłosu. Była to rzetelna praca, by odbudować odpowiednią świeżość i przećwiczyć kilka specjalnych wariantów na rywalki. Te z kolei zafundowały sobie obóz w Brennej i to dość intensywny, bo chyba z myślą o bojach półfinałowych. Trener ŁKS Andrzej Nowakowski głośno o tym nie mówił, ale zapewne zakładał, że Łączność jest do przejścia nawet po ciężkim zgrupowaniu. Jak pięć , wprawdzie wartościowych zawodniczek, może przeciwstawić się wyrównanej dziesiątce? Poza tym w Olsztynie koszykarki od miesięcy nie otrzymują wypłaty, a Białorusinkom, które przyjechały tu na kontrakt kończą się nawet oszczędności.
Tymczasem przebieg potyczek w Łodzi przeszedł najśmielsze oczekiwania. W pierwszym spotkaniu Łączność tak zaskoczyła rywalki, że po 10 minutach prowadziła 20:5, a potem tę przewagę powiększała, całkowicie panując nad sytuacją. To był szok zarówno dla kibiców w Łodzi jak i Olsztynie. Przed konfrontacją jedno zwycięstwo na wyjeździe kupilibyśmy w ciemno, mając w perspektywie dwa mecz w Uranii. Jak się później okazało gra na własnym boisku w tej akurat konfrontacji nie była wcale dużym atutem, ale kto wówczas mógł o tym wiedzieć?
Drugie spotkanie w Łodzi potwierdziło doskonałą dyspozycję Łączności, ale oczywiście wygrana nie przyszła łatwo. Do przerwy górą były łodzianki i zanosiło się na ich sukces. Miały wszystkie argumenty w ręku. Nie doceniły jednak determinacji, ambicji i mądrości olsztynianek, które znakomicie realizowały plan taktyczny, nie dały się prowokować, choć niejedna miała na koncie cztery faule. Trzecią kwartę Łączność rozegrała koncertowo, a w końcówce Marina Kress i Anna Szyćko dobiły przeciwniczki celnymi rzutami osobistymi. 2:0 po spotkaniach w Łodzi. O tym mogliśmy tylko marzyć.
Czy w tym momencie można było zwątpić w awans do czwórki? Brakowało tylko jednego zwycięstwa, a przecież kolejna konfrontacja miała się odbyć w Uranii. Tymczasem nasza reprezentacyjna hala sportowa była w tygodniu poprzedzającym rewanże z ŁKS-em miejscem imprezy targowej, stąd spotkania przełożono na poniedziałek i wtorek. Oczywiście olsztynianki nie mogły oczywiście w niej ćwiczyć, z konieczności przeniosły się na Nagórki do sali LO 5, obiektu o zupełnie innych gabarytach.
Dramatyczne mecze w Łodzi nadwątliły siły zawodniczek, którym z braku pieniędzy w klubie nie zapewniono tak potrzebnej odnowy biologicznej. Zdenerwowany, ale nad wyraz wyrozumiały trener Anatolij Bujalski, robił co mógł, ale przeczuwając co się święci, o meczach z ŁKS-em wypowiadał się bardzo ostrożnie.
Wiadomo było, że największe szanse mamy w pierwszym ze spotkań, kiedy dziewczęta nie były jeszcze zmęczone. Jakby na przekór ten mecz był był najgorszy z całego serialu. Pierwsza kwarta przegrana 13:27 niejako ustawiła dalszy przebieg rywalizacji. Łączność nie mogła odnaleźć się do końca i uległa wyraźnie 67:80.
Rewanż układał się znacznie lepiej. Zwłaszcza początek był obiecujący, ale w miarę upływu czasu lepsza forma fizyczna łodzianek brała górę. W kluczowym momencie sprawę w swoje ręce wzięła 35-letnia Litwinka Daiva Jodeikaite, która miała 80-procentowy udział w drugim zwycięstwie ŁKS-u. Wszyscy zgromadzeni w hali, z wyjątkiem niewielkiej grupy działaczy i jeszcze mniejszej kibiców przybyłych z Łodzi, byli załamani. Wydawało się, ze ogromna szansa odeszła bezpowrotnie. Przestaliśmy nawet myśleć o piątym meczu w Łodzi. Bo czy zdruzgotane olsztynianki mogły podnieść się jeszcze po takim ciosie? Na regenerację sił i wskrzeszenia na nowo wiary miały niespełna dwie doby.
A jednak w sporcie wszystko jest możliwe. Piąta potyczka okazała się najbardziej dramatyczną z dotychczasowych, na pewno godną stawki. Do przerwy olsztynianki grały jak w transie. Bezlitośnie punktowały zaskoczone odrodzeniem Łączności rywalki. Przewaga sięgała już ponad dwudziestu oczek. Wydawało się, że Beata Kupska-Tyszkiewicz, Anna Szyćko i ich partnerki nie wypuszczą takiej okazji. Trener ŁKS-u Andrzej Nowakowski nie tracił zimnej krwi, wpuszczał do boju nowe zawodniczki, licząc, że odwrócą sytuację. I nie pomylił się. Jedna z najmłodszych jego podopiecznych zazwyczaj grzejąca ławę popisała się kilkoma akcjami z „księżyca”. Każdy kontakt z piłką zamieniała w celny rzut, nadludzkim instynktem odczytywała intencje rywalek. Przewaga Łączności zaczęła systematycznie topnieć. Czas wzięty przez trenera Bujalskiego tylko na chwilę zatrzymał pogoń łodzianek. Zdenerwowane i skrajnie wyczerpane olsztynianki oparły się nawałnicy. Nie powinny tego przegrać, jednak los ich nie oszczędził.
Pozostał ogromny żal. Dziewczęta wiele minut leżały na parkiecie z twarzami w dłoniach. Chciały udowodnić, że w sporcie pieniądze to nie wszystko. Dlatego nie możemy mieć do nich pretensji, a wręcz odwrotnie wyrażamy najwyższy szacunek. To w dobie strajków podrzędnych piłkarzy przykład prawdziwej wartości sportowca.
Marek Dabkus
Tekst ukazał się w papierowym wydaniu WAMA-SPORT (kwiecień 2003 r).