Wynikami tego sezonu (2001) mieszkający w Olsztynie, a reprezentujący Bazę Mrągowo Karol Jabłoński udowodnił, że jest żeglarzem lodowym wszechczasów. W ciągu zaledwie dwóch tygodni zdobył wszystkie możliwe tytuły. Najpierw mistrza Europy, następnie mistrza świata, a żeby rozwiać wszelkie wątpliwości sięgnął po Puchar Ameryki w stylu absolutnie doskonałym.
Znakomita technika, ogromne doświadczenie i ciągły głód sukcesu, te elementy decydowały o niezwyklej passie Karola, żeglarza idealnego, potrafiącego dowodzić załoga oceanicznego jachtu i znaleźć się w malutkim jednoosobowym ślizgu.
Gdy rozmawiałem z Karolem przed rozpoczęciem wielkich imprez był zaniepokojony przede wszystkim, że nie mógł przetestować nowego sprzętu. A pod tym względem przygotowywał się do nowego sezonu pieczołowicie. Zapoznał się z nowinkami technicznymi, nie zaniedbał niczego, co mogłoby go zaskoczyć ze strony rywali. Ale to wszystko trzeba sprawdzić i nie tylko na lodzie trackiej sadzawki lecz prawdziwym akwenie. Tego zabrakło i stąd zrodziła się mała niepewność. Bo Jabłoński jest zbyt dumnym sportowcem, by wystawiać na szwank swój dotychczasowy dorobek.
Tegoroczne najważniejsze regaty odbywały się w bardzo nerwowej atmosferze, zwłaszcza mistrzostwa Starego Kontynentu, które ostatecznie rozegrano w czeskim Lipnie. Nie było to najlepszym pomysłem, bowiem akurat w tym samym czasie na naszych Śniardwach wiało znacznie mocniej. Decyzje przeforsowali Niemcy (gospodarze regat), a zawodnicy przeżywali rozterki, bo przecież nie ma nic gorszego niż oczekiwanie. Karol Jak zwykle wykazał kamienny spokój, choć w pierwszym wyścigu poniósł poważne straty. Udział w przypadkowej kolizji zepchnął go na 22 miejsce i zdobycie tytuły stanęło pod dużym znakiem zapytania, tym bardziej, że kiepskie warunki mogły zredukować liczbę biegów, a wtedy nie można skorzystać z regulaminowej odrzutki.
Po niefortunnym otwarciu Karol panował na tafli niepodzielnie, a jedynym jego godnym konkurentem był Michał Burczyński (AZS UWM Olsztyn), który musiał uznać klasę mistrza, a nam sprawił dodatkowa radość, bo przyczynił się do zdobycia polskiego dubletu.
Tegoroczne mistrzostwa świata wyznaczono w Stanach Zjednoczonych, a za Atlantyk wybrał się tylko jeden Polak – właśnie Karol Jabłoński. Gospodarze byli niewątpliwie w uprzywilejowanej sytuacji, bowiem ślizgali się na swoich akwenach od wielu tygodni, poznali je doskonale i startowali w znacznie większej sile. W każdym razie ich faworyt Ron Sherry miał duze wsparcie i wydawało się atuty Amerykanów przyniosą im sukces.
W pierwszym wyścigu Karol był dopiero dziewiąty. W tym momencie wyszło na jaw jego ogromne doświadczenie, umiejętność przystosowania najmniejszych niuansów w sprzęcie do warunków atmosferycznych i lodowych. W dwóch następnych biegach olsztynianin ograł rywali, którzy jakby nie dowierzając jego sportowej klasie źródła sukcesów upatrywali tylko w nadzwyczajnym ślizgu.
Żeby rozwiać wszelkie wątpliwości Karol wygrał sześć wyścigów w Pucharze Ameryki, w siódmym już nie musiał startować i mógł delektować się wspaniałą kolekcją trofeów. Jak go znam w przyszłym roku znów wsiądzie do bojera, bo tajemnica jego nieprzerwanych sukcesów tkwi w ciągłej motywacji. Może dlatego, że on to po prostu kocha.
Marek Dabkus – tekst ukazał się w papierowym wydaniu WAMA-SPRT (marzec)
Złote medale Karola Jabłońskiego w mistrzostwach świata
1992 – Arsunda (Szwecja)
1995 – Montreal (Kanada)
1996 – j. Nezyderskie (Austria)
1997 – Detroit (USA)
2000 – Vingaker (Szwecja)
2001 – Bay Citi (USA)
2003 – Lake Champiain (Usa)
2-14 – Haapslau (Estonia)
2015 – j. Ontario (Kanada)
2016 – j. Glan (szwecja)
2017 – Kegonsa (USA)
2018 – j. Wielimie (Polska)