Jakie cechy fizyczne winny cechować kandydata na dobrego siatkarza? Odpowiedź wydaje się prosta. Mieć minimum 190 cm wzrostu, około 85 kg wagi, być młodzieńcem o niezłym wyskoku. Tymczasem nasz bohater jest tego zaprzeczeniem, a mimo to był doskonałym zawodnikiem. Wprawdzie Stanisław Maszczyk nigdy nie był reprezentantem Polski, ale bali się go rywale o dwie głowy wyżsi. Prawda, były to inne czasy, inna siatkówka, ale...
Był sportowcem wszechstronnym, zawodnikiem o sile niedźwiedzia, kangurzej skoczności i lwiej zręczności. Posiadał nieproporcjonalny do wzrostu zasięg rąk, wyjątkową sprawność. Na wywiad zgodził się po długiej namowie. Uważał, że nie ma o czym pisać. Było, minęło. Teraz nie udziela się w sporcie, bo rzadko obserwuje popisy swych młodszych kolegów, chyba, że jest transmisja w telewizji.
Urodził się w Starych Święcianach na Wileńszczyźnie w roku…No właśnie. Zgodnie z metryką 1936, a tak naprawdę w 1935.
Skąd ta rozbieżność – spytałem
Mama chciał uchronić mnie od „krasnej armii” i jakimś znanym tylko sobie sposobem, załatwiła tę zamianę. I tak wprowadziła w błąd komisję poborową. Potem miałem z tym sporo kłopotów, ale też zabawnych sytuacji.
Tak więc „woja” nie poznałeś
Odbębniłem w pełnym zakresie, ale już w Polsce. Mieszkając na wschodzie byłem niejako dzieckiem wojska.
Jak to?
To dość długa, ale i interesująca historia. Opowiem jednak w dużym skrócie. Mój ojciec był szefem referatu bezpieczeństwa, posłem na Sejm. Zmarł na początku wojny. Nas, z mamą i bratem „zapakowano do eszalonu” (pociągu) jadącego na Sybir. Uratował nas sąsiad komunista. Zgłosił do NKWD, że nieprawdą jest, jakoby mój ojciec uciekł przed wkraczającą do Święcian armią rosyjską, a zmarł. Wyjawił też, że nasza mama pomagała jego licznej rodzinie, nawet finansowo. Dzięki temu wysadzono nas po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów. Okupację niemiecką przeżyliśmy w Wiłkomierzu. Mieszkaliśmy na rzeką Świętą, w niej to po trzykrotnym tonięciu nauczyłem się pływać. Pod koniec wojny trafiliśmy do Prus Wschodnich. Mieszkaliśmy w Hinstenburgu, to dzisiaj obwód kaliningradzki. Mieścił się tam ogromny selekcyjny obóz jeniecki dla Niemców. Mama dzięki znajomości litewskiego, niemieckiego i rosyjskiego otrzymała w nim prace tłumacza. Ja 10-letni wówczas brzdąc wychowywałem się wśród radzieckich sołdatów. Byłem ich ulubieńcem, maskotką. Wbrew woli mamy jeździłem z nimi po całych Prusach. Poznałem Tylżę, broniący się jeszcze Królewiec i kilka innych miast, których nazw już dziś nie pamiętam. Po wojnie osiedliliśmy się w Nowej Wilejce pod Wilnem. Brat wcześniej wyjechał do Polski.
Nie miałeś okazji sprawdzić się jako pływak?
A właśnie odwrotnie. Miałem okazję pokazać co potrafię. Trenowałem w Niemnie i Wilejce. To była doskonała szkoła wytrzymałości i wytrwałości. Trafiłem do reprezentacji gimnazjum. Uprawiałem jak chyba każdy młody chłopak piłkę nożną. Na Litwie królowała koszykówka, nie mogło więc mnie zabraknąć na boisku basketu. Grałem w siatkówkę, zapowiadałem się nieźle jako lekkoatleta. W wieku 15 lat trafiłem do piłkarskiej reprezentacji miasta. Musiałem się nawet poddać specjalistycznym badaniom lekarskim, bez nich nie mogłem grac z seniorami.
Niewiele brakowało byś został futbolistą.
W tej dyscyplinie miałem największe szanse. Byłem szybki i skoczny. Przy niewielkim wzroście nie widziano mnie wśród siatkarzy czy koszykarzy. Ale nie rezygnowałem. Po ukończeniu szkoły otrzymałem pracę w bardzo usportowionej firmie, zakładach obrabiarek „Żalgiris”, czyli po polsku Grunwald. Szef tego przedsiębiorstwa – Gonczarenko, sam uprawiał sport. Mieliśmy tam zgraną sportową paczkę. Z piętnastki „wspaniałych” ośmiu z nas grało w piłkę nożną, siatkówkę i koszykówkę. Pamiętam nazwiska Rosjanie: Drałło, Biełoziorow, Titow, Polacy: Stankiewicz, Szymonowicz, Ruth, Rogowski. Ja dodatkowo nieźle boksowałem, próbowałem swych sil w gimnastyce.. Kiedyś usłyszałem. Staszek – jesteś sprawny wystartujesz w skoku o tyczce. W pierwszej chwili oniemiałem. Ale wziąłem tyczkę do rąk i pobiegłem. Skoczyłem 3.40 i zająłem trzecie miejsce. Innym razem wystartowałem w biegu na 5 km., zszedłem poniżej 16 minut i zdobyłem II klasę sportową. Pierwszą miałem w futbolu. Gdybym pozostał jeszcze kilka miesięcy na wschodzie uzyskałbym normę na I klasę sportową w siatkówce, koszykówce i…biegach narciarskich. W tej ostatniej dyscyplinie na 10 km regularnie schodziłem poniżej 39 minut.
Do Polski przejechałeś w 1956 roku?
Tak to była jedna z ostatnich grup repatriacyjnych. Po zjawieniu się w Olsztynie żałowałem pozostawionego tam sportu. Szybko jednak namówiono mnie na grę w drużynie kolejarzy- Warmii. Poznałem nieodżałowanego Jerzego Koneckiego. On stał się moim przewodnikiem. Ponieważ była zima poszedłem z Panem Jerzym do sali na Lanca (to niewielki obiekt, na tyłach dzisiejszej księgarni przyp. red.). Tam trenowali bokserzy. Po kilku zajęciach trener Daniel zacierał ręce i zachęcał do pięściarstwa. Po pewnym czasie trafiłem na trening siatkarzy Spójni. Jurek Welsyng rzucił mi koszulkę, spodenki i jakieś pepegi. Przyszło mi się sprawdzić z ówczesnymi tuzami tej dyscypliny takimi jak: Józef Tomszyc, Ryszard Łaskarzewski, Jerzy Żukowski, Andrzej Chełstowski, Tadeusz Ptak i Józek Sikora. Po pierwszym treningu wiedziałem, że wśród nich pozostanę. Rozegrałem kilka meczów piłki nożnej porównując się z Marianem Jabłońskim, Okrzesikiem, Henrykiem Baranowskim – późniejszym wojewodą, Marianem Książkiem. W siatkówce tworzyła się jednak szansa gry w II lidze, a ja zostałem zaakceptowany przez kolegów i trenera.
Do drużyny doszli Jan Balukiewicz , Jerzy Kret i Tadeusz Mrowiec.
I właśnie wtedy wywalczyliśmy awans. Zespół uzupełnili dwaj juniorzy: Stanisław Zduńczyk i Wiesław Zwierzyński.
Tak rozpoczęła się przygoda z olsztyńską siatkówką?
Tak i nie. Po trzech odroczeniach przysługujących repatriantowi upomniała się o mnie armia. Trafiłem do wojsk lotniczych w Malborku. W jednostce poznałem wspaniałego mecenasa sportu pułkownika Bolesława Janela. Dzięki jego wsparciu grałem w piłkę nożną, siatkówkę, koszykówkę, piłkę ręczna, pływałem. W wojsku poznałem znanego szkoleniowca Stoczniowca Gdańsk i olsztyńskiego AZS Józefa Kopaczela, w pewnym momencie prezesa olsztyńskiego związku siatkówki. On dla odmiany przyjechał do Polski z Grodna. Graliśmy w III-ligowym Jurandzie.
Na twój powrót do Olsztyna czekano z utęsknieniem. Siatkarze Spójni ocierali się o I ligę.
Trzykrotnie pukaliśmy do ekstraklasy. Byliśmy o krok od awansu. Zawsze zabrakło na jednego punktu. Minimalnie wyprzedzały nas: Sparta Warszawa, Unia Gorzów i Lotnik Warszawa.
Po kolejnym niepowodzeniu trafiłeś do lokalnego rywala – AZS.
Lata uciekały Starsi koledzy zaczęli się wykruszać. Mimo to wygrywaliśmy z akademikami. Zespół stawał się jednak drużyną bez perspektyw. Tymczasem w teamie z Kortowa grali między innymi: Stanisław Zduńczyk, Zbigniew Biłat, Jan Ruszczyński i Jan Bielunas. W 1964 roku z OKS do AZS wraz ze mną przeszli: Jan Balukiewicz i Jerzy Szczechura. Akademicy stawali się coraz mocniejsi. To olbrzymia zasługa trenera Leszka Dorosza i wspaniałego opiekuna prof. Wiktora Wawrzyczka. Grałem jeszcze przez sześć sezonów. Potem zaczęły wysiadać stawy, zdawałem sobie sprawę, że zbliżam się do sportowej emerytury.
Kłopoty ze stawami to pozostałości po intensywnym treningu siłowym. Mówiło się, że potrafiłeś przysiąść ze sztanga o ciężarze 200 kg.
Musiałem czymś nadrabiać brak wzrostu. Siła i skoczność pozwalały mi nadrabiać brak centymetrów. Przy wzroście metr siedemdziesiąt byłem przecież zawodnikiem atakującym, jedynym w Olsztynie zbijającym tzw. hakiem.
Z siatkówka pożegnałeś się w 1969 roku, mając 34 lata.
Wówczas rozstałem się z siatkówka wyczynową. Ale dla przyjemności grałem jeszcze kilka lat. Reprezentowałem i trenowałem zespół amatorski olsztyńskiego Aresztu Śledczego. Dwudziestokrotnie sięgaliśmy po tytuł mistrzowski pracowników więziennictwa, bo w tej firmie pracowałem. Ostatni raz wszedłem na boisko będąc od dziewięciu lat na zawodowej emeryturze.
Jak wspominasz tamte młodzieńcze lata?
Wspaniale. Po przyjeździe do Olsztyna właśnie dzięki sportowi szybciej niż inni repatrianci się zaaklimatyzowałem. Dzięki sportowi poznałem wielu wspaniałych ludzi takich jak: Wacław Ostrowski, Jerzy Konecki, Stanisław Regiec, Józef Izdebski, Mieczysław Doroszuk. Mile wspominam kolegów z drużyny i rywali z drugiej strony siatki, w tym: Jana Tomaszewskiego, Stanisława Cieniucha, Stanisława Gościniaka, Wojciecha Rutkowskiego, Paszkiewicza, Anatola Czerwińskiego, Aleksego Szołomickiego, Zdzisława Ambroziaka, późniejszego trenera reprezentacji Tadeusza Szlagora i Wojciecha Szuppe. Pamiętam czasy gry w popularnych w tamtych czasach „haharni”, sali na miejscu której stoi teraz skrzydło Urzędu Wojewódzkiego. W niej graliśmy wiele międzynarodowych spotkań. Tworzyliśmy świetne widowiska. Trudno zapomnieć mecze z Mladost Zagrzeb, rozgrywanych na kortach przy WDK lub reprezentacją Chin w hali przy ul. Warszawskiej. Dzięki sportowi zwiedziłem całą Polskę i kilka krajów Europy.
Co obecnie porabia Stanisław Maszczyk?
Jestem emerytem. Mieszkam z żoną w Warszawie. Cieszę się rodziną. Moi dwaj synowie są absolwentami Uniwersytetu Warszawskiego. Jeden pozostał na uczelni i pracuje jako nauczyciel akademicki. Drugi jest wicedyrektorem banku europejsko-azjatyckiego, mającego swa siedzibę w stolicy Kazachstanu Astanie. Mam dwoje wnucząt i czas na wszystko
Autor Janusz Porycki
Tekst ukazał się w wydawnictwie Sport Olsztyn 2012
Jak ST. Maszczyk skonczyl grac w 1968 to ja zaczynalem i skonczylem majac lat 54. milo czytac nazwiska osob ktore sie znalo.
Badyl