Marcin Konieczny z Olsztyna wystartował kiedyś w triathlonowym sprincie na Plaży Miejskiej nad j. Krzywym. Przegrał wtedy nawet z małolatami i tak sobie to wziął do serca, że trzy lata później został najlepszym polskim zawodnikiem w klasycznej próbie (Iron Man), na którą składają się: 3800 metrów pływania, 180 km jazdy rowerem i biegowy maraton.
Czy to możliwe? W Borównie koło Bydgoszczy, gdzie rozgrywano jedyny w sezonie taki triathlon też nie wierzyli. Potem przepraszali…
To była plama na honorze – wspomina te nieszczęsne zawody na Plaży Miejskie pan Marcin. Nie mogłem tego tak zostawić. Najpierw była więc złość, a potem, gdy rozpocząłem już systematyczny trening, okazało się, że bez tego nie mogę żyć. To niełatwa sprawa doprowadzić organizm do takiej wydolności by ukończyć tak wyczerpującą konkurencję, podszedłem więc do całego przedsięwzięcia racjonalnie i systemowo, wyznaczając sobie kolejne etapy.
Zacząłem od biegania. W ciągu tych trzech lat dwa razy wystartowałem w Maratonie Warszawskim. W debiucie osiągnąłem 3 godz. 12 minut, ale za rok złamałem już barierę trzech godzin. Wiem, że dla biegaczy-specjalistów taki wynik to fraszka, ale dla mnie był to pierwszy dobry znak.
Potem wsiadłem na rower i za każdym razem dokładałem sobie porcję kilometrów. Nie zaniedbywałem pływania, korzystając z bliskości jeziora Wadąg. I tak zmieniłem swoje życie, swój organizm i swoje priorytety. Najważniejsze, że zaakceptowała to rodzina, która towarzyszyła mi z trudnych chwilach, a takich przecież nie brakowało.
Rywalizacja z konkurentami to przyjemność, mimo skrajnego zmęczenia, natomiast trening jest niezwykle monotonny i wyczerpujący. Podczas biegu czy jazdy rowerem najczęściej nakładam słuchawki i audycja radiowa lub czytana powieść zabija czas, gorzej jest z pływaniem zwłaszcza w basenie, dystans od ściany do ściany wydłuża się w nieskończoność. Najważniejsze, że potrafiłem pokonać przeszkody i forma rosła.
W Borównie chciałem przede wszystkim ukończyć zawody, bo po raz pierwszy zmierzyłem się z takimi dystansami podczas oficjalnej imprezy. Ale jak wyszedłem z wody 10 minut wcześniej niż do tej pory, poczułem swoją szansę. I tak przesuwałem się w klasyfikacji. Na przedostatnim okrążeniu biegu dogoniłem lidera, a na mecie osiągnąłem nad nim dwie minuty przewagi.
Organizatorzy byli zaskoczeni. Najpierw zapytali czy nie pomyliłem okrążeń, potem przepraszali, że na czas nie rozwinęli taśmy na kresce i nie otworzyli w porę szampana. Proponowali nawet bym jeszcze raz zafiniszował z całym ceremoniałem. Mniej wystarczyło, że wygrałem, a towarzyszyła temu rodzina.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Teraz myślę o jakimś starcie międzynarodowym. Chcę uzyskać taki wynik by otrzymać przepustkę do udziału w największym triathlonie na Hawajach. Już się przekonałem, że w sporcie wszystko jest możliwe.
Marcina Koniecznego
wysłuchał Marek Dabkus