Dokładnie w styczniu 1969 roku przyszedł na salę LKS Zjednoczenie Olsztyn, gdzie sztangiści trenowali pod okiem Ludwika Jaczuna. Był trochę inny niż wszyscy, mówił mało, patrzył na ćwiczenia sztangistów z półuśmieszkiem. Jakby chciał przez to powiedzieć. Czego to on nie dokona.
Miał wtedy 18 lat. Mocno zbudowany, o wybitnych predyspozycjach do dyscyplin sportu silnych ludzi. Niełatwy jednak w prowadzeniu. Charakter twardy jak i mięśnie. Trudny do podporządkowania, wręcz krnąbrny. Trafiła kosa na kamień można by powiedzieć patrząc na dwie osobowości: trenera Ludwika Jaczuna i zawodnika – Tadeusza Awiżenia , o nim to bowiem mowa.
Talent Awiżenia rozwijał się w szybkim tempie. Bowiem wśród wielu cech miał również i takie jak wytrwałość i upór, pracowitość, konsekwencje w dążeniu do celu. A jego celem, skoro już zdecydował się na uprawianie podnoszenia ciężarów było osiągnąć w tej dziedzinie mistrzostwo.
Trenował intensywnie. Najbliższe starty po kolei przynosiły coraz większe sukcesy. Aż trudno w to uwierzyć, że po niespełna trzech latach od chwili, kiedy po raz pierwszy Awiżeń wziął do ręki sztangę zmierzył się w mistrzostwach Polski seniorów w Opolu w roku 1972 zdobywając tam mistrzowski tytuł. Pamiętam jego pojedynek z Sochańskim rozpalający do białości widownie. Sochański był wtedy zawodnikiem o ustalonej renomie, wielokrotnie reprezentował barwy kraju, sięgał po medale. Awiżeń, mało wówczas znany zawodnik dla niewielu tylko był faworytem tej konfrontacji. Byłem jednym spośród tych niewielu. Wygrał ostatnim podejściem uzyskując znakomity rezultat w trójboju olimpijskim – 475 kg zdobył złoty medal w wadze półciężkiej.
Trenerzy dostrzegli Awiżenia. Zaakceptowali jego talent i możliwości. Dostał zaproszenie do centralnego szkolenia, powołany został w skład kadry narodowej. Zaskoczeniem dla wszystkich była decyzja Awiżenia o rezygnacji z centralnego szkolenia. Jak to? Woli trenować w klubie w Olsztynie, gdzie zimą panuje wilgoć, latem zresztą też, gdzie nie ma najlepszych warunków, brak sprzętu, no i opieka trenerka na centralnych zgrupowaniach też lepsza…A jednak. Wolał trenować u siebie w Olsztynie. Pod okiem swojego klubowego trenera Ludwika Jaczuna.
Napisałem wtedy taka trochę większa opowieść o tym zawodniku na łamach „Wiadomości Sportowych” pod tytułem „Ściąć głowę Awiżeniowi?” Przytoczyłem tam wszystkie za i przeciw centralnego szkolenia, opinie Awiżenia i jego opiekunów. Okazało się, że rezygnacja z centralnego szkolenia nie była pozbawiona racji. A Awiżeniowi za tę decyzję, jak też stanowisko w niektórych innych sprawach głowy ścinać nie należy. Ani jemu ani innym zawodnikom wyznającym podobną zasadę.
Był twardy. Już w pierwszej fazie swojej sportowej kariery wpadł na trudną przeszkodę. W 1971 roku musiał operować łękotkę. Stawy kolan nie wytrzymywały tak gigantycznych obciążeń, a trening sztangisty to nie zabawa. Jeszcze powtórnie po wielu latach, w roku 1979 dała o sobie znać łękotka lewego kolana. A dźwigał teraz ciężary większe niż przedtem. Jeszcze raz poszedł pod nóż, dostając się tym razem w ręce znakomitego chirurga, zbawcy wielu sportowców dr. Moskwy. Ale to już było wtedy, gdy szczyt jego kariery był poza nim.
Był nietypowy. Czas wolny po treningach na zgrupowaniach lub w domu jego koledzy wypełniali w różny sposób, próbując zrelaksować się po ciężkim wysiłku sztangisty. Awiżeń brał do ręki książkę. Jednocześnie z okresem intensywnego treningu, odpowiedzialnych startów, budował swoja pozycje nie tylko sportową. Przygotowywał się do egzaminu maturalnego. W 1977 roku zdał ten egzamin z wyróżnieniem. Dziś jako ciekawostka brzmi fakt, że już rok później osiągał w wadze lekkociężkiej wyniki, które wówczas były rekordami wszechwag w dwuboju – 347.5 kg. Obowiązywał jednak trójbój, który preferował zawodników cięższych kategorii.
Podjął studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu. Nie przerywał treningów i startów. Wcześniej jeszcze w roku 1977, 22 lipca wstąpił w związek małżeński. Wesele było huczne, żałuje, że nie mogłem w nim uczestniczyć, ale i tak się udało. I to jak jeszcze. Dziś pan Tadeusz bawi już owoce tamtego związku i chociaż tata tak zawsze groźnie wyglądał na pomoście, Mireczka najchętniej znajduje miejsce na jego kolanach.
Kończy już czwarty rok studiów. Rok tylko pozostał do dyplomu. Podobnie jak w porcie w nauce też rzuca na szale wszystko by osiągnąć cel. Jest jednym z wzorowych studentów, każdego roku otrzymuje nagrodę rektorską. Jeszcze do niedawna oglądaliśmy go podczas startów w poważnych imprezach. Jednak coraz rzadziej. To przecież 12 lat kariery. Powoli zamierza wycofać się z czynnego uprawiania sportu. „Trzeba bardziej zająć się rodziną, więcej czasu poświęcić nauce, czeka mnie pisanie pracy magisterskiej, jej obrona” – mówi Tadeusz.
Tak oto zamyka się zamyka się ważny i cenny rozdział w historii Zrzeszenia LZS. Historii pisanej postaciami ludzi twardych, nieustępliwych w dążeniu do celu, nie oglądających się na warunki, konsekwentnie budujących sukcesy sportowe i myślących o swych miejscu w społeczeństwie również po zakończeniu przygody ze sportem. Jesteśmy przekonani, ze Tadeusz Awiżeń będzie równie dobrym i sprawiedliwym prawnikiem jak był ambitnym sztangistą – patriota wiejskiej organizacji sportu.
Autor: Wojciech Wiechowski
Tekst ukazał się w Wiadomościach Sportowych 16 czerwca 1981 r.