Wspomnienia spotkań z Józefem Łobockim wracają nieustannie. Bo była to wyjątkowa osoba. Wprawdzie nie przepadam za ludźmi, którzy lubią być w centrum uwagi, ale stawało się to nieważne wobec jego zalet. Przede wszystkim pasji, z jaką traktował sport obojętnie czy jako zawodnik, trener, działacz. Ta ostatnia rola, w która się wcielił pod koniec życia absolutnie nie pasowała do jego charakteru. Tu trzeba być niezłym cwaniakiem.
W tym okresie mieliśmy nawet konflikt, bo nie dawał się przekonać, że aby ratować olsztyński futbol trzeba przynajmniej na jakiś czas rozstać się ze Stomilem, Klub spod znaku Kormorana był sensem jego życia i nie wyobrażał sobie by można go skreślić. W pewnym sensie go rozumiałem, bo znałem jego biografie, w której OKS i futbol stanowiły guru i nie było w tej dziedzinie żadnej innej konkurencji. Żona wytrzymała z nim cztery lata, późniejsze związki tez nie miały racji bytu. Zazdrosne o pasję sportową kobiety kapitulowały, nie widząc najmniejszych szans na osobisty sukces.
Urodził się w 1946 roku w Olsztynku. W wieku 13 lat przeprowadził się z rodzicami do Olsztyna. Ci bowiem kupili na Starym Mieście cukiernię, o dojeżdżaniu do Olsztyna nie mogło być mowy. Zainteresowanie sportem przyszło samoistnie. I była to prawdziwa fascynacja, powodująca rozdwojenie jaźni. Bo Józek ganiał za piłka, jeździł na łyżwach, biegał, skakał. Gdy zapisał się do OKS-u nie zmienił stylu. Oczywiście był futbolistą, ale przecież trenował u Aleksandra Grzegorzewskiego koszykówkę. Biegał sprinty i przełaje, a u Adama Brzozowskiego brał lekcje jak się zachowywać w kolarskim peletonie. Ta wszechstronność z jednej strony wykształciła w nim niespotykaną u piłkarza motorykę, z drugiej jednak powodowała wspomniane rozdwojenie, bo we wszystkim chciał być najlepszy. Gdy przyszedł czas definitywnego wyboru – zdecydował się, że zostanie piłkarzem i był trzeba przyznać niezły. Ganiał po flance boiska jako obrońca lub skrajny pomocnik, zainteresowała się nim nawet Lechia Gdańsk gdyż kiedyś „wyłączył z gry” słynnego na owe czasy w Trójmieście Zdzisława Puszkarza. Ostatecznie uległ perswazjom trenerów: Aleksandra Kupcewicza i Jerzego Koneckiego. Został w OKS-ie, który w latach sześćdziesiątych był jeszcze w cieniu najlepszej wówczas jedenastki w województwie – Warmii Olsztyn.
Czy możemy się dziwić, że został uwielbianą przez kibiców ikona klubu, skoro był mu tak wierny od początku do końca kariery z małym epizodem związanym z odbyciem służby wojskowej w Bydgoszczy i grze w tamtejszej Polonii.
I choć jako zawodnik nie spełnił swych marzeń, to później w roli szkoleniowca osiągnął wiele, choć też nie wszystko. Odnosił sukcesy na każdym polu, ale kochał prace z młodzieżą, z którą potrafił rozmawiać i do niej dotrzeć. A nie było to łatwe. Do piłki trafiali chłopcy z różnych środowisk, często o trudnych charakterach i z tymi pracował najchętniej na boisku i poza nim. Wiedział doskonale, że sport jest ich szansą na lepsze życie, wybicie się ponad przeciętność, zerwanie z trudną przeszłością.
Swój pedagogiczny talent ujawnił bardzo szybko, trenując nastolatków w swoim Stomilu. Angażował się maksymalnie, zdobywał medale Mistrzostw Polski dla klubu i reprezentacji województwa w pucharach: Michałowicza i Kuchara. Funkcja selekcjonera w Warmińsko-Mazurskim Związku Piłki Nożnej bardzo mu odpowiadała. Lubił odkrywać talenty, sprawiało mu ogromną satysfakcję, gdy udało mu się puścić na szersze wody chłopaka z prowincji, który w swoim środowisku zginąłby w tłumie. Propozycje prowadzenia z Witoldem Stasiukiem zespołu reprezentacyjnego juniorów do lat 15 przyjął bez wahania traktując to jako ogromne wyzwanie i kolejne doświadczenie. A sukces sportowy – brązowy medal w Mistrzostwach Europy był kolejnym powodem do satysfakcji i nabrania pewności, ze do tego zawodu się nadaje.
Stał się osobą znaną, bo dbał o rozgłos, ale było w tym wszystkim coś sympatycznego. Oczywiście w środowisku trenerów nie wszystkim się to podobało. Ot, zwyczajna ludzka zawiść. Bo przecież sukcesy i popularność wynikały z konkretnych osiągnięć i osobowości Józka. Kochał opowiadać, dlatego lubili go dziennikarze, którzy mogli do niego zadzwonić o każdej porze dnia i nocy, a także kibice, bo miał z nimi bezpośredni kontakt. Można było go zaczepić, pogadać o Stomilu i w ogóle o polskiej piłce.
Przychodził czas najważniejszej próby. O ile praca z młodzieżą choć odpowiedzialna, nie jest tak stresująca, o tyle dorosły futbol rządzi się innymi prawami. Tu wchodzą w rachubę roszczeniowe charaktery starych wyjadaczy boisk, bezwzględność mediów nastawionych przede wszystkim na krytykę.
Był taki moment kiedy Józek był naprawdę szczęśliwy. Jego ukochany Stomil awansował do ekstraklasy i nie był to sukces przypadkowy. Nie pojawił się dobry wujek z walizką pieniędzy i zawodnikami z najwyższej półki. W ciągu kilku sezonów, za jego między innymi sprawą, powstała ekipa regionalna, złożona przede wszystkim z chłopaków z Warmii i Mazur. Trenerzy Bogusław Kaczmarek i Józef Łobocki ukształtowali drużynę, która zdolna była podjąć walkę z tuzami polskiego futbolu: Legią, Widzewem, Ruchem i Górnikiem.
Zawirowania w klubie spowodowały zupełną zmianę opcji. A szkoda, bowiem drużyna sprawdziła się w boju i mogła osiągnąć w lidze znacznie więcej. W każdym razie kilku najważniejszych piłkarzy odeszło do sąsiada z Iławy, a funkcje trenera w II-ligowym Jezioraku powierzono właśnie Łobockiemu.
Po rundzie jesiennej wielu kibiców Jezioraka było przekonanych, że ich zespół awansuje do ekstraklasy. Jeszcze na wiosnę przewaga siedmiu punktów była prawie gwarancją. I wszystko zostało zaprzepaszczone. To był potężny cios w trenerski honor. Odbudował się wprawdzie na chwilę w Granicy Kętrzyn, która przez wiele kolejek przewodziła w trzeciej lidze, ale też na skutek zewnętrznych okoliczności (zmieniły się władze w mieście) zatrzymała się w połowie drogi.
Wrócił do Stomilu, ale klub znajdował się na równi pochyłej i jego upadek był tylko kwestią czasu. Józek nie chciał tego zrozumieć, jak stwierdziłem na wstępie, a szkoda, bowiem można było olsztyńska piłkę odbudować szybciej. Grało tam jeszcze kilku dobrych zawodników, którzy rozpierzchli się po Polsce. Gdyby przeszli do OKP Warmia i Mazury (potem OKS 1945) drużyna na pewno szybciej awansowałaby w ligowej hierarchii. Potem zaakceptował stan olsztyńskiego futbolu i włączył się w wir pracy.
Na zgrupowaniu zimowym zespołu w Wągrowcu tryskał jak zawsze humorem, snuł plany i nagle…zachorował. Zapalenie płuc przy jego końskim zdrowiu wydawało się być niczym szczególnym. Gdy wszyscy oczekiwali jego powrotu nadeszła informacja ze szpitala – Józek nie żyje. To do dziś wydaje się to niemożliwe… Minęło już wiele lat,w międzyczasie odrodził się Stomil, ale już bez Ziutka.
Autor: Janusz Porycki
Tekst ukazał się w wydawnictwie Sport Olsztyn 2014.