Ucichły wystrzały armatnie II wojny światowej, jednostki Wojska Polskiego skierowano do baz. Żołnierz Henryk Aniołkowski coraz intensywniej myślał o przyszłości. Był wysokim proporcjonalnie zbudowanym sprawnym fizycznie młodzieńcem. Od najmłodszych lat marzył o sporcie. Uprawiał wiele dyscyplin, choć nie w obecnym tego słowa pojęciu.
Niestety wojna pokrzyżowała plany. Zamiast na stadion trafił do wojska. Taka była potrzeba chwili. Nie miał jak wówczas wszyscy młodzi ludzie wyboru, zresztą inaczej nie wypadało, był to obowiązek każdego, bez względu na upodobania i zapatrywania polityczne. W wojsku jak w wojsku. Codziennie niemal to samo. Pobudka, rozruch, musztra, warta, pobyt na strzelnicy, zajęcia teoretyczne. Pod wieczór trochę wolnego czasu. Cisza nocna i tak na okrągło. A jednak? Pewnego dnia wbiegł do jego wieloosobowej sali „dyżurny.” Masz się stawić u „starego”. Henryk wiedział o kogo chodzi, tak nazywali dowódcę jednostki. Prawie w biegu wypacykował buty. Przed wyjściem z kompanii jeszcze przejrzał się w lustrze i po kilku minutach zameldował się u oficera dyżurnego, skąd wchodziło się do gabinetu dowódcy.
Wchodź – usłyszał od „pomocnika” tylko się trzymaj. Serce zaczęło mu bić znacznie mocnej, co ja takiego przeskrobałem – przebiegało mu po głowie. Gdy stanął w progu, przyjął postawę na baczność i zameldował swe przybycie. Nie dokończył, kiedy usłyszał zachrypnięty głos pułkownika. Dawajcie no „Anioł” dawajcie…Dochodzą mnie słuchy, że waszym marzeniem są studia sportowe, chcecie podobno być nauczycielem od fikołków.
Tak jest obywatelu pułkowniku – odpowiedział Aniołkowski, głosem nie budzącym najmniejszych wątpliwości.
To wiedzcie kochasiu, że kieruje was na oficerski kurs wychowania fizycznego. Za dwa tygodnie zgłosicie się do Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. Po chwili przerwy dodał: Pamiętajcie nie przynieście wojsku wstydu – wspominał mi kiedyś pan Henryk w Mikołajkach, zresztą z wyraźnym rozrzewnieniem podczas jednej z licznych naszych wieczorowych pogawędek w czasie regat bojerowych.
Późną wiosna 1947 roku zdał pozytywnie końcowy egzamin i otrzymał „papier” pozwalający mu prowadzić zajęcia wychowania fizycznego na każdym poziomie nauczania. Zaczęły mu się kłębić myśli. Co dalej? Zastawiał się nawet czy nie wrócić do jednostki, gdzie mógłby pełnić funkcję oficera w-f. Była to w sumie niezła fucha. Ale gdy zbliżał się termin odbioru dyplomu wojsko schodziło na dalszy plan coraz bardziej rysował swoją przyszłość w pracy szkoleniowej z młodzieżą.
Licząc, że i tym razem szczęście go nie opuści pomaszerował na uroczystość rozdania dyplomów. Ale jak się później okazało nie był to najważniejszy moment, bo nie dawał jeszcze prawa pracy. Najważniejszym stał się moment odebrania nakazu, bo to wówczas obowiązywało. Z zazwyczaj była to wielka loteria. Czekając na wyrok usłyszał: „ A wy obywatelu pojedziecie na Ziemie Odzyskane, zameldujecie się w Olsztynie”. W pierwszej chwili nie skojarzył nazwy miasta z miejscem na mapie. Kilka sekund później podskoczył z radości. Co prawda Mazury to nie jego ukochane morze, ale przecież jet tam gdzie pływać.
Kilka dni później po wielogodzinnej podróży w towarowym wagonie, zapukał do działu kadr Urzędu Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego w Olsztynie, mieszczącym się wówczas w koszarach dzisiejszej ulicy Warszawskiej. Szybko się zorientował, że jest w towarzystwie prawdziwych pasjonatów sportu. Po dość długiej rozmowie z szefami otrzymał zakres obowiązków. Do „nowego”- jak nazywali go w pierwszym okresie koledzy – należało popularyzowanie kultury fizycznej w Olsztynie i powiecie. Poczuł się nico zawiedziony, przecież to etat typowo urzędniczy. Nawet trochę zazdrościł kolegom, którzy w Olsztynie mieli jedynie przystanek i pojechali dalej na Wielkie Jeziora. Ale co się odwlecze…pomyślał.
Zabrał się ostro do pracy, bo roboty było po uszy. Brakowało stadionów, ale tez prostych urządzeń sportowych, sal, sprzętu, nauczycieli i organizatorów kultury fizycznej, nawet przysłowiowych żarówek. Był na szczęście zapał ludzi kochających sport. To było prawdziwe koło zamachowe.
Aniołkowski na szczęście nie ograniczał się do pracy w urzędzie, do 1949 roku był równocześnie nauczycielem wychowania fizycznego w Technikum Komunikacyjnym przy al. Wojska Polskiego (dzisiaj technikum Samochodowe). W nim poznał m. in. Mieczysława Doroszuka, z którym się zaprzyjaźnił. Doskonale się rozumieli, mieli zresztą podobne charaktery.
W wakacje pojechał w Koszalińskie na wczasy. Nikt nie przypuszczał, nawet sam Aniołkowski, iż jego trzytygodniowy urlop wydłuży się do kilku lat. Otrzymał bowiem propozycję pracy. Nad środkowym wybrzeżem został organizatorem życia sportowego na wsi. Następnie pełnił funkcję wiceprzewodniczącego powiatowego, w tym czasie, Urzędu Kultury Fizycznej w Koszalinie. Tam dał się poznać jako świetny organizator. Decyzją sportowych władz centrali UKF został przeniesiony do… Zakopanego. Przyszło mu kierować Ośrodkiem Sportu Ministerstwa Oświaty. W stolicy Tatr prowadził też zajęcia wychowania fizycznego w Szkole Podstawowej nr 1. Należał do grupy inicjującej pierwszego pod Giewontem toru lodowego do jazdy szybkiej. Szkolił narciarzy, grał w siatkówkę w tamtejszej Gwardii.
A jednak wilka ciągnęło do lasu, a w tym przypadku :majtka nad wodę. W połowie lat pięćdziesiątych zastosował podstęp i powrócił do Olsztyna. Tu – jak mówił – czuł się najlepiej bo był blisko wody. Przyjął posadę inspektora w Ludowych Zespołach Sportowych. Zakładał sekcje lekkoatletyczną znaną jako Kormoran, a potem Zjednoczeni. Popularyzował sporty wodne w małych miasteczkach i wioskach. Bywał częstym gościem w miejscowościach leżących nad jeziorami.
W roku 1959 rozpoczął się nowy rozdział w życiu Henryka Aniołkowskiego. Związał się ze środowiskiem żeglarskim, będącym mu najbliższym, bo zawsze uważał się za wodniaka. Otrzymał posadę bezpośrednio w sportowej produkcji. Przez szesnaście lat pełnił funkcję kierownika klubu wodnego Ligi Przyjaciół Żołnierza nad jeziorem Krzywym w Olsztynie, a po zmianach organizacyjnych Ligi Obrony Kraju. Wówczas los zetknął „Anioła” z Władysławem Lipeckim, znanym olsztyńskim chirurgiem, równie jak on wielkim miłośnikiem sportów wodnych, pełniącym obowiązki przewodniczącego zarządu KM LOK. Znajomość oparta na pełnym szacunku trwała kilkadziesiąt lat. Obaj tworzyli nowe sekcje, w tym swobodnego nurkowania, morską i bojerową. Wspólnie zabiegali o budowę jachtu morskiego „Dar Olsztyna”. Doktor Lipecki był zresztą sędzią międzynarodowym w żeglarstwie i bojerach.
W tym czasie żeglarze LOK zaliczali się do krajowej czołówki. Barw tego klubu bronili późniejszy olimpijczyk Wiesław Bracław, Zdzisław Lindorf, Bogdan Deruga, Włodzimierz Prusinowski, bracia Polmerowie. Podstawowym mankamentem ośrodka był brak zaplecza gospodarczego. Klub mieścił się w niewielkim drewnianym baraczku, obok kąpieliska miejskiego, na tyłach stojącego tam dziś Novotelu. To dzięki inicjatywie i zapobiegliwości wspomnianego duetu udało się zgromadzić pieniądze, umożliwiające rozpoczęcie budowy nowego obiektu socjalno- szkutniczego. Szybko wybudowano przystań jak na ówczesne czasy nowoczesną.
Pan Henryk zainspirował kursy na sterników morskich, a następnie zorganizował rejsy stażowe, by jak sam powiedział w jednym z wywiadów „moja ambicją jest wyprowadzenie olsztyńskich żeglarzy na pełne morze. Mamy wprawdzie ponad tysiąc jezior, w tym tak duże jak Śniardwy cz Mamry, ale to prawdziwe żeglarstwo można uprawiać tylko na pełnym morzu”.
Pierwszy zorganizowany przez „Anioła” kurs stażowy odbył się w 1963 roku na jachcie „Generał Zaruski” i prowadził do Leningradu. Na pokładzie stanęli żeglarze wywodzący się z Olsztyna i województwa. Następnie nawiązał kontakt z miłośnikami żeglarstwa z Opola. Dzięki temu jacht „Dar Opola”stal się w znacznej części jednostką ludzi morza wywodzących się z Warmii i Mazur. Od tego momentu rejsy organizowano coraz częściej, wypłynięto na Morze Północne, a następnie Atlantyk.
Cztery lata później siódemka żeglarzy z Olsztyna zdała egzamin na sterników morskich. Pod ich dowództwem rozpoczęto organizowanie rejsów, pozwalających zagłębienie tajników żeglarstwa morskiego. To pozwoliło wychować pierwszych kapitanów żeglugi bałtyckiej.
Drugą miłością Henryka Aniołkowskiego było żeglarstwo lodowe. Ponownie dzięki jego staraniom pierwsze ślizgi pojawiły się w Olsztynie jeszcze w połowie lat pięćdziesiątych. Kilka sezonów później staliśmy się mocarzem w tej dyscyplinie w Polsce. Zawodnikiem, który przecierał ścieżki na światowe szczyty był Edmund Januszewski, zajmując szóste miejsce w mistrzostwach świata. Inni liczący się żeglarze lodowi w kraju to: Romuald Solnik oraz bracia Jan i Piotr Burczyńscy., będący jeszcze wówczas juniorami. Sprzęt jakiego wtedy używano to ciężkie, dwuosobowe przestarzałe mocno wyeksploatowane ślizgi klasy Monotyp XV.
Powszechnie sądzono, że tej pięknej romantycznej dyscyplinie grozi naturalna śmierć. Aniołkowski był innego zdania. I jak się później okazało miał rację. Między innym na jego zaproszenie przyjechał do Giżycka pasjonat i propagator żeglarstwa lodowego w Europie i na świecie Holender Wim van Acker. Przywiózł se sobą jednoosobowy ślizg klasy DN. Ten maleńki w porównaniu z Monotypem bojer ważył wraz z osprzętem ok. 50 kg., a więc trzykrotnie mniej od swego poprzednika. Nowe „cacko” przyjęte zostało na początku przez Henryka Aniołkowskiego i jego przyjaciela, również propagatora tego sportu Jana Nowickiego z Mrągowa bez specjalnego entuzjazmu. Ale na szczęście dość szybko zdali sobie sprawę, że nie ma innego rozwiązania. DN był już podstawową jednostką żeglarstwa lodowego nie tylko w Europie, ale i Stanach Zjednoczonych. Chcąc uprawiać ten sport wyczynowo trzeba było zaakceptować nowe rozwiązania.
I znów z inicjatywy Henryka Aniołkowskiego w klubach LOK rozsianych po całym województwie zaczęto budować DN-y. Dzięki temu Olsztyńskie stało się prekursorem tej klasy w Polsce. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Zwieńczeniem szeroko zakrojonej akcji propagandowej stało się przebicie reprezentantów Polski w strefę medalową mistrzostw świata i Europy. Ogromna w tym zasługa Henryka Aniołkowskiego, który od początku istnienia klasy DN w Polsce opiekował się kadrą naszych żeglarzy lodowych. Był jej wieloletnim mecenasem i trenerem reprezentacji.
Z kolei Władysław Lipecki tak wspomina „Anioła” pisząc: „Zupełnie niepojętymi mi sposobami uzyskiwał w LOK-u środki na budowę kolejnych ślizgów, zakup nowoczesnych masztów i żagli. Potrafił zachęcać młodych do sportu bojerowego, a ci stawali się z czasem doskonałymi zawodnikami, zdobywcami tytułów mistrzów Polski, Europy i świata, fantastycznymi szkutnikami, wprowadzającymi coraz to nowe rozwiązania techniczne. Pamiętam wiele imprez organizowanych przez Henryka, który dokonując przedziwnych zabiegów doprowadzał do wyścigów przy symbolicznej grubości lodu, braku portu, hotelu czy konieczności przeciągania ślizgów na odległe miejsca startów. Pamiętam, gdy opięty olbrzymią dętka samochodową, w nocy poprzedzającej start, sprawdzał grubość lodu. Bojerowcy starszego pokolenia pamiętają jego starą „Warszawę” obudowaną belkami mającymi chronić samochód przed zatonięciem podczas jazdy po akwenie. Pamiętam jego wielką rozpacz, gdy autokar wiozący fanów bojerów utknął pod Nidzicą w zaspie, kiedy jechaliśmy do Warszawy powitać Piotra Burczyńskiego wracającego z mistrzostw świata ze złotym medalem.
W roku 1975 zrezygnował z etatowej pracy w LOK, powód , stan zdrowia, niepokojące sygnały wysyłało serducho. Objął znacznie mniej absorbującą – jak mu się wydawało funkcje sekretarza Olsztyńskiego Okręgowego Związku Żeglarskiego. Niestety, stale pogarszające się zdrowie zmusiło pana Henryka do przejścia na rentę. Nie zrezygnował tylko ze współpracy z bojerowcami. Związany był z nimi do śmierci i to dosłownie.
21 lutego 1983 roku była niedziela, na kilkanaście minut przez rozpoczęciem uroczystości otwarcia bojerowych mistrzostw w Krynicy Morskiej mocno wyeksploatowane serce pana Henryka przestało pracować. Natychmiastowa reanimacja nie przyniosła pozytywnego skutku.
Jeszcze w czwartek już będąc w Krynicy udzielił mi obszernego wywiadu. Był pełen wiary i nadziei, że słabe warunki lodowe poprawia się na tyle, by można przeprowadzić rywalizację. Dzielił się wrażeniami z występów swych podopiecznych w mistrzostwach świata. Z optymizmem oczekiwał wyjazdu na Mistrzostwa Europy. Niestety do Szwecji już nie pojechał. Już nigdzie nie pojechał, odszedł na wieczna wachtę. Pochowany jest na cmentarzu komunalnym w Olsztynie.
Autor Janusz Porycki
Sport Olsztyn (2007/2008)