Nie da się ukryć, że marzenia o powrocie wielkiej piłki do Olsztyna nie ziściły się. Nie na zawsze oczywiście, bo stare przysłowie stanowi „nigdy nie mów nigdy”, ale dzisiejszy obraz futbolu, a przede wszystkim jego otoczenie, nie sprzyja takiej eksplozji, jaka nastąpiła na przełomie lat 80-tych i 90-tych poprzedniego wieku.
Wtedy było to prostsze. Pieczę nad klubem „Stomil” z urzędu niejako sprawował zakład patronacki pod tą sama nazwą, sport nie był jeszcze kartą przetargową polityków, wystarczyła osobowość, która wyznaczyła cel, której uwierzyli zawodnicy i można było liczyć na przełom. Taki w Olsztynie nastąpił i zupełnie nieoczekiwanie przez kilka ładnych lat graliśmy w krajowej elicie. Sielanka nie trwała długo, późniejsze pikowanie w dół okazało się bolesne, ale co przeżyliśmy – to nasze.
Wydaje mi się jednak, że wspomnienia i zakodowane w świadomości ambicje szkodzą powrotowi Olsztyna do wielkiej piłki. Ci, którzy próbowali ratować sytuację po upadku Stomilu, znaleźli się w zupełnie nowej sytuacji ekonomicznej i choć czynili nadludzkie wysiłki, nie udało im się zrealizować tego co zamierzali. Dlaczego?
W osiągnięciu tak trudnych zamierzeń najważniejsza jest determinacja i wspólne dążenie do celu. Tymczasem w olsztyńskim klubie takiej jedności nigdy nie było, od początku do dnia dzisiejszego.
Najpierw zupełnie idiotyczna wojna o nazwę klubu, która na kilka lat podzieliła kibiców z zarządem najpierw OKP, a potem OKS-u. Nawet po kompromisach i zakopaniu toporów interesy nie były zbieżne, więcej strony dzieliło niż łączyło. A szkoda bo był to najistotniejszy moment, gdzie wspólne działanie, wzajemna pomoc mogły podnieść motywacje, a nie zniechęcić do dalszej działalności społecznej.
Gdy zespół, mimo wspomnianych przeszkód awansował w hierarchii, pojawił się problem piłkarzy, określenia ich statusu: amator czy zawodowiec. Panujący od lat w Polsce stereotyp futbolisty wymuszał coraz większe nakłady na pensje zawodników. One stały się dominującym tematem, zachwiały rozwój klubu jako stowarzyszenia, gdzie oprócz istnienia pierwszej drużyny są jeszcze grupy młodzieżowe i trzeba realizować inne statutowe cele.
Klub cały czas żył na kredyt i zamiast rozwijać się poprzez dobre szkolenie wychowanków i rozsądne transfery szukał cały czas pieniędzy by zaspokoić coraz większe wymagania piłkarzy. Czy uzasadnione?
Nie potwierdzały tego ani wyniki, ani frekwencja na trybunach. Co najsmutniejsze, zawodnicy właściwie nie włączyli się do realizacji celu strategicznego. Gdy na własne życzenie stracili szanse awansu od razu pojechali w Polskę by szukać nowych klubów. Mówi się, że w tych czasach to normalka, ale jeśli chce się coś osiągnąć wspólnie, ambicje indywidualne trzeba odłożyć.
Wiodące kluby w mieście, piłkarskie szczególnie, stały się w ostatnich latach obiektem zainteresowań polityków i biznesmenów. Biorąc pod uwagę popularność tej dyscypliny nikt nie zlekceważy potencjalnego elektoratu, stąd zamiast jednoznacznego działania, które pchałoby klub do przodu, zakulisowe zagrywki, dziesiątki spotkań, które najpierw rozbudzają nadzieje, a potem wszystko pęka jak bańka mydlana. Czy skończyły się czasy bezinteresowności. Czy zawsze musi być coś za coś?
I czwarty powód niemocy już od nas mniej zależny, który jednak do reszty skomplikował i tak trudną sytuację. Decyzje PZPN dotyczące reorganizacji rozgrywek i powołaniu nowej II ligi, która przecież pozostała trzecim poziomem rywalizacji, może trochę silniejszym od poprzedniego, ale nie na tyle, by wydawać trzy razy więcej pieniędzy. Haracze, bo tak trzeba to nazwać, trafiają bezpośrednio do kasy skompromitowanej centrali, która ciągle szuka nowych źródeł finansowania i wymyśliła taki sobie twór. Klubom można tylko zarzucić, że popadając w długi, tolerują taki stan rzeczy. Nie łudźmy się, że PZPN, znajdzie sponsora ligi lub w jakiś inny sposób pomoże uczestnikom rozgrywek.
W następnych częściach postaram się rozwinąć hasłowo dziś podane wątki.