Gdyby przeciętny mieszkaniec Olsztyna czy nawet regionu, interesujący się sportem od święta, miał wymienić bez dłuższego zastanowienia nazwiska pięciu najpopularniejszych sportowców w historii Warmii i Mazur jestem pewien, że usłyszelibyśmy: Marian Bublewicz, Krzysztof Hołowczyc, Karol Jabłoński i..., no właśnie kto?
Dwa pozostałe sprawiłyby trochę kłopotów. Myślę, że starsi fani sportu wymieniliby: piłkarza, lekkoatletę, tenisistę stołowego i siatkarza, słowem sportowego omnibusa z lat czterdziestych i pięćdziesiątych – Tadeusza Abramskiego-Białowąsa, lekkoatletę – Ryszarda Wolińskiego, boksera – Eliasza Bartoszewicza, lekkoatletę – Tadeusza Matyjka, lekkoatletę – Ireneusza Kluczka, lekkoatletki – Danutę Sobieską-Wierzbowską, Urszulę Styrankę-Szubzda i Bronisławę Ludwichowską oraz jeźdźca Stefana Grodzickiego, siatkarza – Stanisława Zduńczyka, motocrossowca – Stanisława Olszewskiego, kajakarza – Andrzeja Gronowicza.
Młodsi wiekiem podawali by nazwiska motocrossowców, braci – Jacków Olszewskich, kajakarza – Adama Seroczyńskiego, piłkarzy – Sylwestra Czereszewskiego i Tomasza Sokołowskiego, lekkoatletów – Małgorzaty Birbach-Kowalewicz i Ryszarda Szparaka. No może jeszcze braci Idzikowskich z taekwondo. Czy są oni jednak najpopularniejsi? Takie pytanie zadajemy sobie pod koniec każdego roku kalendarzowego, kiedy to aż roi się od różnego rodzaju plebiscytów i podsumowań.
Znacznie więcej kłopotów mielibyśmy z wymienieniem nazwisk sportowców najlepszych. W takiej zabawie mogłyby uczestniczyć osoby, dla których sport, a nawet szerzej kultura fizyczna, jest chlebem codziennym. Ci, którzy lekturę gazet rozpoczynają od dzienników sportowych lub od ostatnich stron gazet codziennych. Z uwagą obserwują relacje telewizyjne i radiowych z imprez przyciągających na trybuny tysiące kibiców, mistrzostw kraju, Europy i świata.
A Bolesław Krawczyk, wielu zapyta, któż to taki? No właśnie, wielu bliżej nie znany, chociaż są i tacy, którzy znaleźli by dla niego miejsce wśród najpopularniejszych, najlepszych, a z pewnością dla najwszechstronniejszych i nie tylko Olsztyna, ale i całego regionu. Tymczasem jest to sportowiec, amator, ale swoje dziedziny uprawiający z pełnym zaangażowaniem, wręcz profesjonalnie. Czujący się równie dobrze na rowerze, łodzi żeglarskiej, bieżni lekkoatletycznej, przy tenisowym stole lub kortach, torze łyżwiarskim, z przypiętymi do butów nartami śladowymi, a nawet na trasie biegu maratońskiego czy basenie pływackim lub wodach otwartych.
Bolesława poznałem dawno, dawno temu. Był rok 1956 czy 1957. Na pewno 1 czerwca, pamiętam bo to Międzynarodowy Dzień Dziecka. „Głos Olsztyński” patronował zawodom kolarskim dla dzieci i młodzieży. Najmłodsi uczestnicy rywalizowali na rowerkach dwu i trzykołowych oraz hulajnogach. Nasz bohater wystartował w wyścigu na hulajnodze, w kategorii trzy i czterolatków. On i jego rywale musieli pokonać dystans pięćdziesięciu metrów. Walka była ogromnie zacięta. Niestety Boluś (bo tak na niego wołano) nie wygrał. Zajął drugie miejsce. Pierwszy w klasyfikacji otrzymał w nagrodę, efektowny samochód ciężarowy… zabawkę oczywiście. I właśnie ten samochód sprawił, że Bolek zalał się łzami. Jemu wręczono również samochód i to z przyczepą, ale mniejszy. Organizatorzy widząc lejące się łzy po ,policzkach Bolka „załadowali” na przyczepkę dodatkową paczkę pralinek. To uspokoiło nieco zawiedzionego. Ale Bolek już wówczas po wysłuchaniu szeptów mamy postanowił wziąć rewanż na konkurentach. Do tego nigdy oczywiście nie doszło. Jednak Krawczyk zaraził się sportową rywalizacją na całe życie.
W lutym roku 1968 ognisko TKKF „Piwosz” przygotowało naturalne lodowisko i zorganizowało zawody w jeździe figurowej. Pojawił się na nich i Bolek Krawczyk i ukończył rywalizację na trzecim miejscu. Minęło kilka lat i z Bolesławem spotkałem się ponownie. Tym razem okazją stały się regaty żeglarskie, bo mój znajomy już jako pełną gębą junior zaczął pasjonować się żeglarstwem. Startując w klasie Finn ustąpił pierwszeństwa tylko Wojciechowi Śliwińskiemu, a jaką klasę prezentował ten ostatni pasjonaci tej dyscypliny sportu doskonale wiedzą. Kilka miesięcy później, na innych regatach Krawczyka wyprzedził Zygmunt Paszkiewicz, członek kadry narodowej i w przyszłości mistrz Polski, a w eliminacjach do spartakiady młodzieży sam Tomasz Rumszewicz, późniejszy olimpijczyk.
Krawczyka ciągnęło też do jazdy figurowej na lodzie. W listopadzie 1974 roku pojechał na testy do powstającej w Polsce rewii i został zakwalifikowany. Ale rewia była tylko krótkim epizodem, chociaż marzył o sławie ówczesnych gwiazd. Nie chciał jednak całkowicie rezygnować z żeglarstwa, tym bardziej, że w lipcu 1975 roku sięgnął po trzecie miejsce w mistrzostwach województwa w klasie Finn, a miał z kim rywalizować. Pogodzenie treningu w tym dwóch dyscyplinach było niemożliwe.
Wrócił do domu. Długie zimowe wieczory spędzał przy tenisowym stole. Niemal natychmiast włączył się do walki o czołowe miejsca wśród niezrzeszonych. Startował w cieszących się w tamtych latach turniejach o puchar „Gazety Olsztyńskiej”, ogólnopolskich zawodach o puchar ZG ZSMP oraz Grand Prix amatorów.
W 1977 roku został studentem warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego. Niemal natychmiast zaraził się skijöringiem. Jest to oryginalna nazwa, jazdy na nartach za koniem. Wystartował nawet, w organizowanych w 1978 roku – po raz pierwszy w naszym kraju – akademickich mistrzostwach Polski i mimo braku doświadczenia, a przede wszystkim zgrania z koniem sklasyfikowany został na piątym miejscu. W czasie studiów zetknął się też z ludową odmianą tańca. Przywdział więc odpowiedni surdut, kapelusz i ruszył w tany.
Pod koniec lat osiemdziesiątych odnalazł nową pasję – kolarstwo. Zdawał sobie sprawę, że ze względu na dojrzały już wiek nie osiągnie poziomu jaki reprezentowały nasze ówczesne gwiazdy, jeździł po imprezach przeznaczonych dla amatorów i wyścigach regionalnych.
Kiedyś przeczytał w dzienniku „Tempo”, że Akademicki Klub Turystyki Kolarskiej „Zryw” z Krakowa organizuje (był to rok 1995) Kolarski Maraton Pokoju. Pojechał do Krakowa, gdzie trasę wyznaczała pętla długości 3.116 metrów oraz odcinek szosy Kraków – Oświęcim – Kraków. Zabawa polegała na pokonaniu – w ciągu 24 godzin – jak najdłuższego dystansu. Gdy o zamiarze startu powiedział przyjaciołom, niektórzy pukali się wymownie w czoło. Natomiast Bolesław się uśmiechał. Na starcie stanęło 38 śmiałków. Doba na rowerze to szmat czasu, mimo to, o pogawędce na trasie nie mogło być mowy. Organizatorzy przestrzegali obowiązującego limitu czasu. Więc i o spacerku nie mogło być mowy. Kto podróżował z przeciętną nie dającą w ostatecznym rozrachunku czterystu kilometrów był wycofywany z trasy. Pana Bolesława nikt nie wymieniał w gronie faworytów. Zaraz po starcie wszyscy „kręcili” w tempie gdyby mieli do pokonania 150, no najwyżej 200 kilometrów. Któż mógłby przypuszczać, że gość nie znany w kolarskiej elicie, przybysz z dalekiej Warmii, nie mający doświadczenia w tego typu imprezach potrafi odpowiednio rozłożyć siły. Ba przewidzieć wydarzenia jakie miały czekać go podczas jazdy nocą. Krawczyk zachował się jak wytrawny lis, jakby zajmował się tą kolarską, pionierską konkurencją kilkanaście lat. Zaliczył 631 kilometrów, a więc tyle ile wynosi dystans z Olsztyna do Nowego Sącza i to ze średnią prędkością 26,29 km/h. Jego najgroźniejszy konkurent przejechał o 16 km mniej. To nie jedyna tak wyczerpująca próba kolarska pana Bolesława. W następnym roku stanął na starcie tej imprezy po raz drugi. Tym razem założył sobie, że w ciągu doby pokona 700 kilometrów. Przejechał 668, z prędkością 21,83 km/h.
Pan Bolesław, wówczas wychowawca w Schronisku dla Nieletnich miał powody do satysfakcji. Cieszyli się też jego wychowankowie, stawiając swego opiekuna za wzór. Zyskał w ich oczach, a chłopcy wiedzieli, że był w swej specjalności najlepszy. A młodzież, szczególnie ta trudna, takich twardych facetów bardzo lubi.
Wydawałoby się, że na tym można zakończyć przedstawianie sylwetki Bolesława Krawczyka, a to dopiero połowa jego dokonań. Trzeba jednak cofnąć się w czasie. Nadeszła zima 1985 roku, 21 lutego na taflę jezior Tałty, Dargin i Kisajno wyjechało stu osiemnastu łyżwiarzy, mających przed sobą dystans 200 kilometrów. Wśród pięciu zgłoszonych do rywalizacji reprezentantów Olsztyna był i…, ale oczywiście Bolesław Krawczyk. Warunki były bardzo trudne. Obfite opady śniegu i fatalny stan lodu zmusiły organizatorów, a byli nimi działacze z Holandii, mający doświadczenie w organizacji takich imprez na tamtejszych kanałach, do skrócenia trasy. Jadący pokonywali dystans z prędkością dochodzącą do 40 km/h. Krawczyk nie zawiódł i przejechał linię mety na dziewiątym miejscu. Powiedzmy jednak szczerze, nie miejsce miało w tym przypadku decydujące znaczenie, już samo pokonanie tej piekielnie trudnej próby zasługiwało na ogromne słowa uznania.
W połowie grudnia 1996 roku powstał w Olsztynie Klub Biegacza. Jego członkami zostali mieszkańcy naszego miasta i województwa, dla których udział w licznych maratonach i zawodach rozgrywanych na ulicach miast całego świata jest czymś więcej niż rekreacją, zabawą. Nietrudno domyśleć się, iż w tym doborowym towarzystwie znalazł się i Bolesław Krawczyk.
Tytuły „Żelaźni ludzie na Stegnach”, „Zimowy triathlon w Warszawie”, „Tylko dla orłów” publikowane w pierwszych tygodnikach roku 1987, na czołowych kolumnach sportowych centralnych gazet, nie dawały spokoju. Z tego zaproszenia nie mógł nie skorzystać i Bolesław. Wsiadł do pociągu, wykupił bilet dla siebie i na rower i pojechał do stolicy. Zajął trzecie miejsce i wrócił do Olsztyna z… piękną sportową torbą.
Pisząc o udziale Krawczyka w triathlonach zimowych, nie mogę pominąć faktu, że uczestniczył też w wielu triathlonach letnich, w których miast jazdy na łyżwach jest pływanie, a w miejsce narciarstwa śladowego bieg na przełaj.
Kiedyś wpadł na jeszcze jeden karkołomny pomysł. Spróbował jazdy na łyżwach za samochodem. Kolega wsiadł za kierownicę Volkswagena i wjechał na taflę Krzywego, on zamocował linkę na haku holowniczym i ruszyli w stronę Gutkowa.
– Wystraszyłem się, w momencie gdy krajobraz złamał mi się w jedną całość. Później dowiedziałem się, że podróżowałem z prędkością bliską 100 kilometrów na godzinę. Teraz wiem, co czują i widzą przed sobą alpejczycy na trasie biegu zjazdowego, czy skoczkowie narciarscy w chwili opuszczenia zeskoku – mówił mi niedawno i chociaż od tej próby minęło ponad 16 lat, nadal opowiada o tym zdarzeniu z przejęciem. Wiosną pojechał do Bęsi by stanąć na starcie „IX Warmińskiego Biegu Bęsków”.
Z niecierpliwością czekał na trzeci start w maratonie kolarskim rozgrywanym w Krakowie. Tym razem przejechał 608 km i znalazł swego pogromcę. Nie było mu jednak smutno, bo zwyciężył Krzysztof Podbielski. Reprezentujący podobnie jak Krawczyk, olsztyńskie Jaroty. Odpoczywał zaledwie 35 dni. Czekała go bowiem kolejna karkołomna próba, bieg maratoński na trasie z Grunwaldu do Olsztyna i chociaż zajął 39. miejsce był z siebie dumny, bo pozostawił za sobą sporą grupę rywali, a kilkoma wyczynowcami włącznie.
Kolejne miesiące upływały mu w rytmie kolejnych startów w przeróżnych zawodach i konkurencjach, w tym w wyścigach kolarskich i triathlonowych, biegach przełajowych, turniejach tenisa stołowego, masowych zawodach pływackich. Prawdziwym wyzwaniem dla Bolesława Krawczyka stał się Maraton Pokoju rozgrywany w Warszawie. Koniec lat osiemdziesiątych był szaleństwem maratonów. Czy można się dziwić, że chciał spróbować swych sił? Ostatecznie zdecydował się na start w 1987 roku. Otrzymał numer 1511 i dumnie ruszył na trasę. Nie wygrał, bo wygrać nie mógł. Czołowe lokaty były zarezerwowane dla wyczynowców z kilku krajów. Ważne, że zaliczył start.
W 1988 roku usłyszał o organizowanym od dziewięciu lat w Drezdenku ośmioboju. Jest to zestaw ośmiu konkurencji wybranych z różnych dyscyplin sobie przeciwstawnych. Główną grupę uczestników stanowili dziesięcioboiści i triathloniści. Zawody rozpoczyna wyścig kolarski na dystansie 10 kilometrów. Następnie uczestnicy rywalizowali w turnieju szachowym. Trzecią konkurencją był turniej tenisa stołowego. Czwartą konkurs podnoszenia ciężarów (podrzut). Następne to: pływanie, bieg na 100 metrów, skok wzwyż oraz bieg przełajowy na 2 km. 37-letni już wówczas Bolesław Krawczyk zajął czwarte miejsce. Co prawda zwycięzca zawodów Sławomir Drąg liczył sobie wówczas 38 lat, ale dwaj pozostali zawodnicy, wyprzedzający pana Bolesława byli młodsi od niego o 10 i 19 lat. Rok później wziął nad konkurentami srogi rewanż i zwyciężył z dość znaczną przewagą.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych Bolesław Krawczyk wrócił do dyscypliny, od której zaczynał prawdziwą przygodę ze sportem, a więc żeglarstwa. Nie było to jednak żeglarstwo turystyczne, pływanie na ciężkiej i wolnej Omedze, popularnym w dawnych latach Piracie czy Słonce. Zajął się olimpijską wówczas klasą Tornado. A warto wiedzieć, że to najszybsza z wyczynowych klas żeglarskich, popularny katamaran, osiągający prędkości 60 km/h. A jak doszło do zainteresowania Bolesława tym żeglarskim bolidem. Zdecydował o tym Zbigniew Maląg, szkolny kolega Krawczyka. Maciąg wrócił właśnie z Niemiec. Tam sporo zarobił i poznał klasę Tornado. Ciągnęło go na jeziora, chciał kontynuować przerwaną przed laty karierę. Postawił na jednostkę wyposażoną w dwa pływaki i maszt wysoki na 10 metrów, uzbrojony w żagiel o znacznej, nieproporcjonalnej do jednostki powierzchni. Załogant na takim jachcie (a ta rola przypadła Krawczykowi) to nie pasażer na gapę. Wychylony głęboko za burtę spełnia rolę specyficznego odważnika. Spełnia też rolę nawigatora, takiego samochodowego pilota. Pływanie na tym wyjątkowo efektownym, elitarnym jachcie nie było amatorską zabawą. Starty traktowali bardzo poważnie i uczestniczyli nawet w mistrzostwach Europy.
Czy w takiej sytuacji mogą dziwić kolejne sportowe zainteresowania naszego bohatera. Pan Bolesław wystartował w maratonie… tańca, który był jego pasją od najmłodszych lat. Ćwiczył w centrum Wasilewski – Felska. Doszedł do pierwszego miejsca podczas festiwalu Tropikan Caps 2000, odbywającego się w Mikołajkach. Nazwisko Krawczyka znów pojawiło się na kolumnach gazet.
Przed czterema laty dał się poznać jako kajakarz, bo zbliżający się do pięćdziesiątki pan Bolesław nie myślał złożyć bamboszy i spędzać czas w fotelu przed telewizorem. Startując wspólnie ze znanym kulturystą Wojciechem Towarnickim zdobył brązowy medal podczas mistrzostw Polski kajakowych weteranów na dystansie 3 kilometrów. W następnych mistrzostwach wystartował w parze z Danutą Durtan w klasie turystycznej i nie dał swym konkurentom, często byłym wyczynowym kajakarzom najmniejszych szans.
Ponadto jest mistrzem Polski nauczycieli w tenisie stołowym. W ubiegłym roku poprawił rekord świata w jeździe długodystansowej na rowerze, należący do jednego z kolarzy włoskich. W ciągu 24 godzin przejechał dystans 752 kilometrów, a więc taki jak z Olsztyna do Krynicy Górskiej. Pan Bolesław zapewnia, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i myśli bardzo poważnie o kolejnym rekordzie. I niech ktoś zakwestionuje jego prawo do tytułu najwszechstronniejszego sportowca Warmii i Mazur.
Autor: Janusz PORYCKI
* Tekst ukazał się w informatorze „BICIE REKORDU ŚWIATA W 24h JEŹDZIE NON STOP NA ROWERZE” wydanym w sierpniu 2005 roku