Mistrzostwa Europy w lekkiej atletyce zawsze wzniecały emocje i tak jest zapewne przed inauguracją w Zurichu, a ja przed każdym kolejnym championatem na Starym Kontynencie mam coraz więcej wątpliwości. Czy rozgrywanie tej imprezy ma jeszcze jakiś sens? Bo jeśli złoty medal w biegu na10 km odbierać będzie potomek wysokogórskich pasterzy z Kenii, a na 5 km długonoga gazela z Etiopii, to odrzucając wszelkie uprzedzenia, coś jest nie tak.
Łatwość otrzymania obywatelstwa innego państwa skłoniło federacje lekkoatletyczne do bardzo skutecznych transferów. Nie są one tak spektakularne jak w futbolu, bo to gra zespołowa, ale w dyscyplinie indywidualnej sprowadzenie talentu z Afryki jest w zasadzie gwarancją sukcesu. Uwarunkowania genetyczne, specyficzna anatomia, dają biegaczom z Czarnego Lądu olbrzymią przewagę nad rdzennymi Europejczykami. Problem zresztą pojawił się wcześniej. Przecież Brytyjczycy i Francuzi od lat dysponują grupą czarnoskórych lekkoatletów, głównie sprinterów, których predyspozycje zawsze stawiały ich przed białymi rywalami, ale nie było to jeszcze tak jaskrawe i obejmowało niewiele konkurencji.
Teraz sytuacja dojrzała do tego, że Polacy, Czesi czy Węgrzy muszą szukać szans w konkurencjach technicznych, głównie rzutach, gdzie ich szanse nadal są największe.
Oczywiście zdarzają się jeszcze perełki europejskiego sprintu czy średnich i długich dystansów, które potrafią walczyć o medal, ale to tylko wyjątki potwierdzające regułę.
Dotyczy to zresztą nie tylko eksponowanych miejsc na podium, ale też rekordów kontynentu, które niebawem w komplecie będą osiągnięciami duńskich Kenijczyków, czy szwedzkich Etiopczyków. A są to przecież Europejczycy tylko na papierze…
Taki jest współczesny sportowy świat, którego raczej nie zmienimy, ale warto się czasami zastanowić nad konsekwencjami liberalnych decyzji